Recenzja Eddy: Debiut Damiena Chazelle w serwisie Netflix to samozadowolenie, ale muzyczny hit.

Recenzja Eddy: Debiut Damiena Chazelle w serwisie Netflix to samozadowolenie, ale muzyczny hit.

Jeśli nie było to już oczywiste, reżyser Damien Chazelle lubi muzykę. Bardzo mi się to podoba. Słynny obecnie reżyser był kiedyś skazany na karierę zawodowego perkusisty jazzowego, gdy studiował w Princeton High School, a fakt, że miał wyjątkowo intensywnego nauczyciela, nie będzie zaskoczeniem dla fanów jego hitowego filmu „Whiplash”. . Potem była jego grupa na Harvardzie, Chester French i oczywiście La La Land, jego szczera i ponadczasowa oda do musicalu.

Tak jak muzyka scharakteryzowała i zdefiniowała życie reżysera, tak też jest z The Eddy, niedawno wydanym dla Netflix limitowanym serialem, w którym Chazelle najwyraźniej był w stanie wypełnić swoje ośmiogodzinne życie taką samą ilością jazzu jak on. pies. Tutaj mamy do czynienia z językiem przedstawienia i strukturalnym spoiwem, które je spaja. Wygląda prawie jak telewizor zrobiony z jazzu. Jednak pomimo całego zabawnego uroku i ciężaru emocjonalnego The Eddy, jest on powstrzymywany przez brak celu i nadmierne pobłażanie.

The Eddy to historia paryskiego klubu jazzowego i grupy o tej samej nazwie, która każdego wieczoru prowadzi tam swój żywiołowy biznes. Klub założony przez Elliota Udo (André Holland, Moonlight) przeżywa jednak trudności finansowe. Ten słynny nowojorski muzyk podczas nagrywania bardzo ważnej płyty musi uporać się z coraz bardziej problematycznymi interesami biznesowymi, niezwykle wyczerpującą córką Julie i dysfunkcyjnym zespołem.

The Eddy zwiastuje scenę streamingową w rozwijającej się epoce odrodzenia jazzu w ogóle. W ostatnich latach popularność tego gatunku eksplodowała. W 2018 roku Spotify poinformowało, że liczba playlist Jazz UK wzrosła ponad dwukrotnie, a artyści tacy jak Ezra Collective, The Comet is Coming i Kamasi Washington ożywili ten gatunek i zmienili jego przeznaczenie na naszą burzliwą teraźniejszość. Krótko mówiąc, jazz jest teraz fajny. Eddy też uważa, że ​​to fajne. I tak jest w większości.

Na początku może to jednak niektórych zniechęcić. Karta tytułowa serialu bez trudu zaprasza Cię do „oryginalnego serialu Netflix” oraz do większości aktorów występujących w tej sekcji, pomiędzy językiem francuskim i angielskim. Jego ton i styl z pewnością nie będą dla każdego. Numery muzyczne, których jest wiele, często przekraczają swój odbiór, więc jeśli ktoś ma coś przeciwko jazzowi, to nie zawracałbym sobie głowy oglądaniem. A kiedy zaczniemy obserwować grupę w tłumie, wydaje nam się, że są aroganccy i zdystansowani, narzekają na siebie z powodu drobnych błędów.

To pierwsze wrażenie zanika, gdy zdasz sobie sprawę, że The Eddy nie traktuje siebie tak poważnie, jak się początkowo wydaje. Żona Farida, Amira (Leïla Bekhti), delikatnie dokucza im z powodu ich snobizmu, a podczas koncertu weselnego w plenerze panna młoda szepcze, że chce zmienić swoją „muzykę w windzie” na coś bardziej popularnego. Nawet bank odmawia wsparcia klubowi, ponieważ „nie są wystarczająco francuscy”.

Ale to struktura The Eddy kryje się pod wartościową skórą postaci. Każdy odcinek nosi imię jakiejś postaci, a jego motywem przewodnim jest bagaż, jaki dana osoba wnosi na każdy koncert. Te miniopowiadania nadawały serialowi charakter antologii i stanowiły mocny twórczy wybór. Gdy Katarina stara się uzyskać pomoc państwa, której potrzebuje jej niepełnosprawny ojciec, a Sim desperacko stara się sprowadzić swoją nieuleczalnie chorą matkę do Mekki, widzimy prawdziwą różnorodność, która wzbogaca przedmieścia Paryża. Poza plakatem z napisem „Siła w różnorodności” w tle i kopią ceny biletu Jamesa Baldwina, znaczenie różnorodności nie jest omawiane ani podkreślane. To jest właśnie tam.

(Zdjęcie: Netflix)

Zanim grupa ponownie zjednoczy się, aby nagrać swój album – ostatni odcinek nosi tytuł „The Eddy” – to już inna historia, jak pusta galeria, która jest teraz pełna. Wytwarzany przez nie dźwięk jest bardziej zróżnicowany w kontekście. Kiedy już wiemy, że członkowie zespołu poruszają temat bólu uzależnienia lub złej relacji z rodzicem, rozumiemy, skąd bierze się pasja do ich muzyki i ostatecznie tworzy to całkiem niezłą całość.

To powiedziawszy, The Eddy czasami zmienia się w ser i melodramat. Po ciężkiej nocy związanej z niechlujnym stosunkiem seksualnym porwanym przez handlarzy narkotyków, Julie gra na klarnecie, aby się z nim skonfrontować. Improwizowane występy często wyglądają tak, jakby The Eddy był jakimś improwizowanym musicalem, ale nie zawsze to się sprawdza. Dostajemy także klasyczne ujęcie z komedii romantycznej, gdy Elliot po raz ostatni nawołuje na lotnisku swoją miłość i wokalistkę Eddy’ego, Maję.

Serial jest najsłabszy, gdy chce stać się thrillerem kryminalnym. Konsekwencje wątpliwych interesów biznesowych partnera Elliota wywołują globalny spisek, który staje się coraz bardziej absurdalny i ostatecznie kończy się. Wielki zły gangster, który dręczy Elliota i klub bombami zapalającymi i groźbami, to na przykład ktoś, kto naprawdę lubi jazz. Brak crescendo sprawia wrażenie, jakby w przygotowaniu był kolejny sezon, ale to tylko seria limitowana.

el torbellino de netflix de damien chazelle

(Zdjęcie: Netflix)

Ale, jak pamiętamy w końcowych scenach, w The Eddy najważniejsza jest muzyka i ludzie, którzy ją produkują. Do tego stopnia, że ​​sceny bez niej rzucają się w oczy ich nieobecnością. Podczas gdy w pamięci wciąż odbijają się żywe sceny koncertów, scena ciała przygotowanego do pochówku, pozbawionego wszelkiego życia, koloru i dźwięku, jest szczególnie irytująca i surowa w swojej zimnej ciszy. Inne momenty są odtwarzane jednocześnie z występami grupy, zarówno w celu uwydatnienia, jak i kontrastowania z wydarzeniami gdzie indziej. Czasami w The Eddy muzyka i życie splatają się ze sobą tak, że nie da się ich rozróżnić.

Wszystko staje się lepsze dzięki wymagającemu aparatowi do zbliżeń, który pomaga nam poczuć się, jakbyśmy tam byli. Podchodzimy prosto do twarzy Elliota w sposób przypominający klaustrofobiczną kabinę Ryana Goslinga w „Pierwszym człowieku”, z którą Holland po mistrzowsku konfrontuje się, gdy na jego twarzy pojawia się nieskończona liczba odmian „Jeszcze tego nie potrzebuję”. . Rozmowy są równie chaotyczne jak solo, gdy odwracamy się twarzą w twarz. Zanurzony w środku tłumu, wśród oparów tytoniu można niemal poczuć smak czarnej kawy.

Choć na początku może się to wydawać odstraszające, to, co zaczyna się jako nieprzeniknione i powściągliwe, staje się bardziej przyjazne, gdy ujawniają się wady początkowo aroganckiego pancerza grupy. Każda nuta, scena i postać łączą się, aby zjednoczyć nas pod jednym dachem, niezależnie od naszego pochodzenia, poprzez wspólne docenianie muzyki.

Powaga Eddy'ego w przedstawianiu swego proroczego wezwania na temat jednoczącej mocy muzyki oznacza, że ​​skręca w coś zbyt długiego, samozadowolenia i całego tego jazzu, ale jego serce jest na właściwym miejscu.

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

przesłać